„Jest początek września 1925 r. i jest takie zdjęcie. Zwyczajne – ale nie do końca, bowiem fotografie z tamtych lat mają w sobie niekiedy coś niewypowiedzianego. Z jednej strony są zapisem rzeczywistości, wspomnieniem chwili. Z drugiej zaś – niespełnioną zapowiedzią opowieści o dniach, które miały wyglądać inaczej. Takich, w których pisze się książki, buduje dom, podróżuje, aż w końcu zamyka wszystko w otoczeniu gromadki wnuków. Zamiast tego jest zaś postscriptum z nadpalonym rękopisem, gruzami, obozami i śmiercią, czasem gwałtowną, a niekiedy samotną”.
Powyższe, to jedynie fragment większej całości – biografii Tadeusza Wiwatowskiego. Historyka literatury, konspiratora, nauczyciela, wykładowcy akademickiego, w końcu, czy może raczej na końcu, Powstańca Warszawskiego.
Rzecz nie będzie zwyczajną biografią. Nie o same fakty powinno bowiem chodzić w historii, ale o ich rozumienie, widzenie w szerszych kontekstach, dostrzeganie ich źródeł, wynajdywanie powiązań… Rzecz więc będzie opowieścią, w której Wiwatowski pomoże zrozumieć tak Warszawę jego lat, jak i ludzi z tamtych dni.
Tak jak to zdjęcie. Wykonane we wrześniu 1925 r. przed stojącym do dzisiaj gmachem wówczas I Miejskiego Gimnazjum Męskiego im. gen. Józefa Sowińskiego, dzisiaj III Liceum Ogólnokształcącego im. gen. Józefa Sowińskiego. Zwyczajne, gdyż nie widać na nim niczego szczególnego. Normalna fotografia szkolna.
Kiedy jednak sprawdzi się, kogo na nim moglibyśmy wskazać, wówczas „zwyczajność” i „normalność” znikną ze słowników. Obok Wiwatowskiego, dopiero zaczyna naukę, podczas wojny jednego z organizatorów Kedywu Okręgu Warszawa AK, znaleźć można Franciszka Zubrzyckiego „Małego Franka”, dowódcę pierwszego oddziału partyzanckiego GL/AL. W pobliżu powinien stać, może leżeć, Stefan Kilanowicz, później lepiej znany jako Grzegorz Korczyński, generał. Są i dwaj bracia – Jerzy i Leonard Sztejmanowie. Pierwszy pójdzie do Powstania, drugi przez pięć lat będzie pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa.
Gdyby nie wojna ich losy mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej. Wiwatowski pisałby książki, Zubrzycki poszedłby w ślady ojca, wajchowego w warszawskich tramwajach…
Dzisiaj jednak wszystkie te „łby” są jedynie treningiem dla wyobraźni, niekiedy pożywką dla pisarzy mogących szukać w nich zaczepienia dla powieści, opowiadań, dramatów. Historyk potrzebuje czegoś innego. Chce wiedzieć jak i dlaczego, po co. Historyk ma w sobie bowiem coś z reportażysty. Tymczasem jak twierdzi Mariusz Szczygieł w rozmowie z Wojciechem Engelkingiem, „jest typ ludzi, którzy chcą przez chwilę poczuć się kimś innym. Oglądamy wiadomości, szybkie programy informacyjne: nie jesteśmy się w stanie nikim poczuć. A jest w nas potrzeba odpowiedzi: co by było gdybym był tym lub tym człowiekiem. (…) W człowieku jest potrzeba, by zespolić się z kimś drugim, mieć z nim relację; nawet bezwiedną. Jak twierdzi Tochman: inaczej się przejmujemy bohaterem zmyślonym, a inaczej tym, który istniał naprawdę”.
Może więc historyk faktycznie pisząc o tym co było i definitywnie się skończyło, próbuje siebie samego wsadzić na miejsce swoich bohaterów. Stąd próba jak najdoskonalszego ich zrozumienia.
Stąd książki.
Stąd artykuły.
Stąd ten blog.
Sebastian naprawdę bardzo, bardzo, bardzo miło znowu zobaczyć Twój wpis. Będę śledził na bieżąco, licząc na jak zawsze ciekawe dyskusje Wszystkiego dobrego!
Dzięki – i mam nadzieję, że faktycznie będzie co śledzić 😉