Żeby słowa nie zabrakło

1 sierpnia 2015
Kategorie: Bez kategorii

Przerwane życiorysy

Opublikowano: 01.08.2015, 23:16

Wieczór 31 lipca 1944 r. Warszawa. Przez miasto gnają łączniczki. Mimo zbliżającej się godziny policyjnej próbują dostarczyć wręczone im przesyłki. Wśród nich 20-letnia Renata Maria Brenstiern Pfanhauser-Rostworowska „Rena” z Oddziału Dyspozycyjnego „A” Kedywu OW AK. Gęste włosy, melancholijne spojrzenie, za duża koszula, w kieszonce torby maleńki kawałek papieru.

Powstanie_Warszawskie_Patrol_Agatona (1)

Początek – radości, nadziei, końca tego co było i mogłoby się wydarzyć. Mogłoby.

To tutaj. Białobrzeska 39 u zbiegu z Lelechowską. Trzypiętrowa kamienica z charakterystycznymi balkonami, wybudowana według projektu Romana Felińskiego, uchodzi po dziś dzień za jeden z najdoskonalszych przykładów warszawskiego funkcjonalizmu. Wybudowana w 1940 r., jako jeden z niewielu budynków dokończonych podczas wojny, sąsiadowała z równie imponującym gmachem Szkoły Fundacji im. Wandy z Posseltów Szachtmajerowej, wtedy pełniącym rolę niemieckiego szpitala dla ozdrowieńców.

Obserwowana przez znudzonego strażnika, „Rena” wchodzi do środka budynku. Dalej po schodach, na drugie piętro. Szybkie pukanie do drzwi. Otworzył. Podaje mu karteczkę. Krótkie „dziękuję” z jego strony i „Rena” zbiega na dół. Nigdy więcej już się nie zobaczą.

***

W kwietniu Januszowi „Małemu” i Jadwidze Stolarskim urodził się syn, Waldemar. W czerwcu, na wieść o zbliżającej się Armii Czerwonej, wozem konnym wyjechali z Baranowicz do Warszawy. Zamieszkali u stryja Janusza, Juliana, na Miedzianej 4.

W lipcu Janusz spotkał na ulicy Cezarego Nowodworskiego „Głoga”, pasierba swojej ciotki. Ten namawia go, żeby wszedł do jego oddziału. „Dopiero się zbieramy, ale mamy broń, samochody”. „A ludzie?” „Otrzaskani we wrześniu, w partyzantce, na ulicach. Lepszych nie znajdziesz”.

Zgodził się. Poszedł. To przecież tylko kilka dni. Nie więcej.

***

W pokoju na Białobrzeskiej Tadeusz Wiwatowski przyglądał się karteczce, którą wręczyła mu łączniczka. Tyle na to czekał, prawie pięć lat. Najpierw sierpień i wrzesień. Wyjazd z Warszawy do koszar im. Józefa Poniatowskiego w Toruniu, przysięga, podróż piaszczystymi drogami, przez lasy, przez Przysiek, Gronowo, Nielub, aż do wsi Konojady i Góraliki. Blisko 40 km na południowy-wschód od Grudziądza. Tuż obok jeziora – Sosno, Mieliwo, Ciche, Głowińskie. Potem odwrót. Do Torunia, do Kutna. Znowu wśród tumanów kurzu, ale i pośród kwiku koni i jęku umierających.

W końcu powrót do Warszawy. Ranny, odznaczony Virtuti Militari, jak i poranione i odznaczone Virtuti Militari było samo miasto. Miasto paragrafu śmierci, krajobraz strachu, ziemia brunatnych siewców śmierci.

Od listopada konspiracja, w którą wsiąkał coraz mocniej i głębiej. Tajna Organizacja Wojskowa, Kedyw, komplety polonistyczne na UW i w gimnazjum im. gen. Sowińskiego. Gdy rodzina pytała, kiedy sobie kogoś znajdzie, w końcu ma już prawie 30 lat na karku, odpowiadał: „Po co. I tak zginę”.

olszyna

Tadeusz Wiwatowski „Olszyna”, 1914-1944. Najzdolniejszy uczeń Juliana Krzyżanowskiego. Jak pisał Tadeusz Mikulski, „miał ambicję samodzielnego myślenia, świadomość nowoczesnej problematyki badań, wartkie pióro. Jeszcze nie dawał rezultatów. Ale roztaczał widok – zapowiedzi”. Skończył jako, to już Edmund Jankowski, jeden z „wdeptanych w ziemię Kolumbów, niespełnionych nadziei nauki i literatury polskiej”.

Teraz jednak miał wątpliwości. Godzina „W”. 1 sierpnia. 17. Tylko po co – nie mają szans. Skoro w Kedywie mieli problem z bronią, to co dopiero reszta? Poza tym jakie oni mają doświadczenie bojowe. Żadne. Warszawie też nikt nie pomoże. Ani Rosjanie, ani Alianci. Pójdą na rzeź.

Po latach o dylematach „Olszyny” i wielu mu podobnych w felietonie Czy pesymizm jest postawą? napisze Stefan Kisielewski:

„W Powstaniu Warszawskim 1944 brali udział i zdeklarowani przeciwnicy tej akcji, przekonani o jej szkodliwości i nieuniknionej klęsce, nie licząc na żadną pomoc z zewnątrz, świadomi jednak nieodwołalności całej rzeczy, jej psychologiczno-fatalistycznych uwarunkowań. A jednak ludzie ci, w pełni świadomi dookolnych rządów absurdu, nie dezerterowali, lecz walczyli do ostatka. Nie liczyli na zwycięstwo, jednakże walczyli tak, jakby na nie liczyli. Kierował nimi inny imperatyw niż materialna nadzieja – znalazło to swój wyraz nawet w tak pesymistycznym filmie jak Eroica Munka. Podobny zresztą motyw daje się odnaleźć w granej u nas angielskiej sztuce Sheriffa Kres wędrówki. W sztuce tej oficer angielski z I wojny, potępiający krwawy absurd wielomiesięcznych pozycyjnych walk we Flandrii, nie odmawia dowodzenia w beznadziejnym wypadzie z okopów na ziejące ogniem niemieckie linie. Nie odmawia wykonania rozkazu, który otwarcie wobec swych przełożonych określa jako bezcelowy i zbrodniczo absurdalny, nie odmawia, gdyż jak powiada, >>odmówić nie wypada<<, gentleman tego nie robi. A więc motywacja oparta na materialnej nadziei zostaje tu zastąpiona motywacją innego rzędu, innego >>porządku<<. Nie chodzi o cel, chodzi o sposób postępowania. >>Ja bym tego rozkazu nie wydał – mówi oficer – ale skoro już został wydany, ja go tak czy owak wykonam, taki jest porządek życia, jego nakazów<<. Pierwszy wybiega z okopów i pierwszy ginie – bohater mimo woli, bohater wbrew przekonaniu, pozbawiony wpływu na to, że wypadki są nielogiczne, chociaż świadomy tego, lecz bynajmniej przez to nie osłabiony”.

Mówił, że zginie, ale przecież miał tyle planów. Doktorat, prawie już skończył. Blaski i cienie powieści Orzeszkowej. Maszynopis leżał na łóżku. Wybór i edycja nowelistyki Konopnickiej dla Biblioteki Narodowej. Indeks dawnych drukarzy polskich. Tyle czasu poświęcili na to z Mikulskim, Budzykiem i studentami, a ledwo zrobili połowę. A jeszcze rękopis historii warszawskiej TOW. I co, teraz rzucić to wszystko, bić się…

Wyjścia nie miał. Musiał dokończyć to, co zaczął wśród jezior 40 km na południowy-wschód od Grudziądza. Zebrał więc wszystkie teksty, spakował, schował. Gdzie, nie wiadomo. Gdyby udało się je znaleźć, można by przywrócić przynajmniej tę jedną cząstkę jego życia, przerwanego nad ranem 11 sierpnia na Stawkach, gdy jak ten bohater ze sztuki Sheriffa podrywał swój oddział do natarcia.

***

„Moja rodzina jest cała na wschodzie, nie mam nikogo bliskiego, jestem całkowicie wytrącona z równowagi i znikąd nie mogę oczekiwać pomocy, czuję się ogromnie opuszczona. Los mnie strasznie doświadczył, czuję się bardzo samotna i jakże nieszczęśliwa”.

Tak w styczniu 1945 r. z obozu jenieckiego w Zeithain Jadwiga Stolarska, numer obozowy 106 997, pisała do Jerzego Sebyły, którego adres znalazła w portfelu męża. Janusz już nie żył. Po tym jak 1 sierpnia wyszedł z domu, przeszedł cały szlak bojowy Zgrupowania „Radosław”. Od Woli, tutaj jako pierwszy w swoim batalionie „Czata 49” odznaczony Virtuti Militari, przez Stawki, gdzie pochowano „Olszynę”, Muranów, Stare Miasto, Czerniaków i Mokotów, tam dowodził ostatnim oddziałem bojowym batalionu, aż do Śródmieścia. Trzy razy schodził do kanałów, kilka razy zasypany wydostawał się spod gruzów. Zginął 27 września, kilka dni przed kapitulacją. Usiadł w oknie kamienicy w Alejach Ujazdowskich 22. Zdjął hełm. Obok padł pocisk z granatnika.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Janusz Stolarski „Mały”, 1919-1944. Zamiast szczęśliwego życia rodzinnego i studiów prawniczych otrzymał Virtuti Militari, pośmiertny awans na kapitana, wspólny grób ze swoim synem i miano bohatera.

Umierał na rękach Jadwigi, która ledwie trzy tygodnie wcześniej, 5 września, pochowała synka. „Zmarł z głodu i wycieńczenia – pisze bratanek „Małego”, Janusz Stolarski – Matka wcześniej straciła pokarm. Koza, która dawała mleko, została rozerwana pociskiem”.

Mieli wieść normalne życie. Janusz chciał iść na prawo na Uniwersytet Warszawski. Zamiast tego trafił do wspólnego grobu z kilkumiesięcznym synem na warszawskich Powązkach Wojskowych. Jadwiga przez długie lata zmagała się zaś prawdopodobnie z zespołem stresu pourazowego (ang. posttraumatic stress disorder, PTSD).

***

Andrzej Mularczyk, reportażysta i scenarzysta m.in. Domu i sagi o Kargulach i Pawlakach, w rozmowie z Magdaleną Kicińską opowiada, jak to usłyszał kiedyś od Leopolda Buczkowskiego, pisarza, „że człowiek umiera w życiu wiele razy: kiedy ma dwadzieścia lat, trzydzieści, czterdzieści i że za każdym razem kolejna śmierć jest coraz łagodniejsza. I jeszcze, że życie jest procesem bezustannej straty – zachwytu, olśnienia, złudzeń, miłości, a o tym, kim będziesz, decyduje godzina, data i miejsce twojego urodzenia”.

I Warszawa 63 dni sierpnia, września i października dla tych, co to 1 sierpnia 1944 r. znaleźli się w niej, stała się wielką sceną bezustannej straty. Obok zdrowia i życia także marzeń, planów, najbliższych. Spektaklem o ludziach wdeptanych w ziemię. Opowieścią o przerwanych życiorysach.

Komentarze

  1. Czarnadrania pisze:

    Poryczałam się.

Odpowiedz na „CzarnadraniaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.