Żeby pamiętać, trzeba mieć o czym. Nie obchodzimy rocznic wydarzeń, do których nie doszło. Naszą uwagę przyciągają momenty wypełnione do granic możliwości „dzianiem się”. Wojny, bitwy i traktaty, początek i koniec obecności tego czy innego czasem wśród nas, częściej wśród naszych przodków. Podobnie i z 17 stycznia 1945 r. Do Warszawy wracali, niekiedy z daleka, zazwyczaj bez niczego, jej mieszkańcy. Przechowujący we wspomnieniach widoki Marszałkowskiej, Prudentialu, Nowego Światu, czy nawet niech i tych „niepięknych dzielnic”, przed sobą, poza gruzami zasłaniającymi widoki na sąsiednie podwórko i na przyszłość, widzieli pustkę. Ich Warszawa, ich świat, ich przeszłość – nie istniały. Jednak powoli, z każdą odrzuconą cegłą, zaczynały się na nowo.
Mimo to dla mnie, urodzonego ponad czterdzieści lat później, jest 17 stycznia 1945 r. właśnie rocznicą pustki. O tyle specyficznej, dziwnej i trudnej do zrozumienia, że związanej ze stratą kogoś, kogo nigdy nie poznałem, a mimo to bliskiego mi po latach wędrowania jego śladami.
Według Zbigniewa Herberta, „czytając stare kroniki, poematy i żywoty Pan Cogito doświadcza czasem, uczucia fizycznej obecności osób dawno zmarłych” (Kaligula). Podobne tony można znaleźć i u Władysława Tatarkiewicza, który stwierdzał, że „zmarli nie są mniej realni nawet wtedy, gdyśmy ich nigdy nie znali innymi niż zmarłymi”.
To przenikanie światów, oddziaływanie tego co minęło, na to co jest i co nastąpi, widać doskonale w literaturze. Andrzej Mularczyk w reportażu Depozyt pyta, „czy to możliwe, by nieżyjący wpływali na nasze życie? Czy tylko my, żyjący, możemy tym, co odeszli, dawać dowody, że jesteśmy z nimi? A oni, czy nie mogliby dać jakiegoś znaku?”
Tych można szukać we własnych reakcjach. Tak jak Marek Bieńczyk, pisarz, któremu „zdarzało się w chwili pisania, w chwili poszukiwania słów, osiągać takie stany – rzadkie, krótkotrwałe, epifaniczne – gdy miałem poczucie przejścia na drugą stronę, bycia tam, z nimi, z martwymi, czy odwrotnie: ściągnięcia ich, nieobecnych, tutaj, na chwilę”.
I faktycznie pisanie, ale i zbieranie najdrobniejszych nawet materiałów na czyjś temat, poszukiwanie odpowiedzi na kolejne pytania, które przyrastają w tempie nie pozwalającym na realne określenie końca pracy, próby wyjaśnienia takich a nie innych decyzji – wszystko to, i jeszcze więcej, zaczyna wytwarzać pewną nić porozumienia, kontaktu, czy może raczej: zrozumienia. Zrozumienia, bowiem wnikając w czyjś życiorys, łącząc kolejne fragmenty układanki, z czasem przejmujemy jego sposób myślenia, a przynajmniej coś, co sami za taki uznajemy.
Pamięć można jednak budować na jeszcze jeden sposób.
Earl Havens, kustosz zbiorów specjalnych Sheridan Libraries, w wywiadzie udzielonym „Tygodnikowi Powszechnemu” uważa, że „książki to spoiwa między nami a przeszłością. Tracimy bliskich, tracimy domy, całe miasta, cywilizacje, ale ich ślady pozostają w książkach”.
Tak więc czytamy. Ale i zbieramy. Chociażby przedwojenne wydania dzieł Stanisława Wyspiańskiego.
Tadeusz Wiwatowski, bo to i niego tutaj chodzi, w czerwcu 1939 r. z powodzeniem zakończył studia na polonistyce na Uniwersytecie Warszawskim. Swoją pracę magisterską, pisaną pod okiem Juliana Krzyżanowskiego, poświęcił właśnie autorowi Wesela, jako poecie śmierci. Miał wówczas na swoim koncie już kilka drobnych tekstów, wydrukowanych w paru zapomnianych dziś tytułach. Wśród nich recenzja Wyzwolenia w „Ateneum” Stefana Napierskiego (publikowali tam tak uznani autorzy jak Kazimierz Wyka, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Jarosław Iwaszkiewicz czy Mieczysław Jastrun) oraz Dwa „Wyzwolenia” Wyspiańskiego w „Kurierze Literacko-Naukowym”, czyli w dodatku do popularnego krakowskiego „Ikac-a”.
Są więc dzisiaj Wesele z Wyzwoleniem, a i Noc listopadowa też, te wydane zanim Tadeusz pióro zamienił na karabin, a bibliotekę na wrześniowe pola i bezdroża, cząstką jego świata. Niekiedy bardzo realną, mającą swoją własną historię. Egzemplarz Wyzwolenia z 1906 r. Drugie wydanie, nakładem autora, odbito w drukarni W.L. Anczyca i sp., skład w księgarni Gebethnera. Nie jednak tak po prostu „drugie wydanie”, ale drugie wydanie uznane przez Wiwatowskiego na łamach „Kuriera…” za to, które najpełniej oddawało przesłanie Wyspiańskiego. Drugie wydanie, które, to jedno konkretne, należało do Stanisława Cywińskiego. Historyka literatury, publicysty, przeciwnika Juliana Tuwima, któremu ten fragment swej twórczości poświęcił („Item profesor Cy… wileński”), oskarżonego i skazanego na więzienie za krytykę Józefa Piłsudskiego. Jeśli ktoś woli coś bardziej symbolicznego, niech będzie i Wesele w opracowaniu Leona Płoszewskiego, wydane w Warszawie nakładem Instytutu Wydawniczego „Biblioteka Polska” w 1939 r.
Havens przyznaje, że ludzie zbierają książki z najróżniejszych powodów. Treść, wydawałoby się największa ich wartość, nie zawsze ma znaczenie. Niekiedy chodzi po prostu o piękne okładki, innym razem o autora. W grę wchodzi jednak i coś o wiele bardziej ulotnego – pamięć.
Tutaj wypadałoby jednak zapytać czym ona jest.
Według Hanny Krall niektórzy z nas mają potrzebę zestawiania swoich biografii z tymi, przy których postawiono już kropkę, a czasem i krzyżyk, aby zastanowić się: „a co ja bym w tej sytuacji…”
Zupełnie inaczej podchodzi do tego Bieńczyk. Pisząc w jednym z ostatnich rozdziałów Tworek: „Przychodzę więc nawoływany, przesyłkę odbieram, własnym podpisem ten nieproszony, nieadresowany dar na tylu stronach kwituję i wołam was, bo może i z was ktoś przyjdzie, ktoś przybędzie do mojej ławeczki (…), sygnujcie na nowo, potwierdźcie, pokwitujcie, podpiszcie kiedyś odbiór, dorzućcie, wy wszyscy dziś niby imienni, swoje post, postscriptum”, pamięć traktuje jako obowiązek nas, żyjących, wobec tamtych, zmarłych. Dziś niby imienni przywołują zapomnianych. Nie bez powodu jednak – dbając o tych, co to odeszli, jednocześnie chcemy, aby i o nas zadbano w odpowiednim czasie. Pamiętamy i prosimy o pamięć.
Choć tak różne, to jednak zdania Krall i Bieńczyka są do siebie bardzo podobne – pamięć nie jest potrzebna tym co odeszli, bo i co mieliby z nią zrobić, ale nam.
Pisząc, czytając i zbierając pamiątki przędziemy nić ledwo dostrzegalną, ale i niemal niemożliwą do przerwania póki trwamy. Jednak konstrukcja ta opiera się o to, co rzeczywiste. W przypadku Wiwatowskiego o to, co między 9 grudnia 1914 i 11 sierpnia 1944 r. Warszawa międzywojenna, okupacyjna i powstańcza, to Warszawa Wiwatowskiego. Pozwalająca się opisać jego losami i decyzjami, poprzez tą nić pamięci na swój sposób bliska i realna, a dzięki temu lepiej dająca się zrozumieć.
Warszawa 17 stycznia 1945 r., Warszawa odbudowana, Warszawa lat przede mną, to Warszawa pusta. Taka, której nie mogę opowiedzieć Wiwatowskim.
WOW. Taki wpis to niezwykły popis erudycji, powinieneś napisać jakąś ksiązke. Ad meritum, to jest coś takiego, jak przeglądam stare albumy Warszawy, to chciałbym tam być, jest tęsknota za tym, więc film Warszawa 1935, do tego żal, że to wszystko zniszczone, a Warszawa taka piękna, jej udbudowa to nie to samo, to taka tęsknota za rajem utraconym…
Książka jak najbardziej się pisze, a nawet dwie. Ufam, że w przeciągu roku na blogu będę miał możliwość poinformować o zakończeniu wszelkich prac nad nimi.
Jeśli zaś idzie o Warszawę. Ten jej piękny obraz, związany właśnie z „Warszawą 1935″, jest trochę wyidealizowany. O ile bowiem Śródmieście, Żoliborz czy Mokotów faktycznie budziły i budzą podziw, to już taka Wola, Powiśle czy Praga – niekoniecznie. To są właśnie te „niepiękne dzielnice”, nie mające za wiele wspólnego z Nowym Światem czy Alejami Ujazdowskimi. To są też widoki takie jak te (szczególnie dwa pierwsze zdjęcia):
http://archiwumwoli.waw.pl/search.htm?word=Wolska&aid=346&s=3
http://archiwumwoli.waw.pl/search.htm?word=Wolska&aid=612&s=7
http://archiwumwoli.waw.pl/search.htm?word=Wolska&aid=480&s=4
http://archiwumwoli.waw.pl/search.htm?word=Wolska&aid=512&s=5
http://archiwumwoli.waw.pl/search.htm?word=Wolska&aid=613&s=7
Wspomnienia i reportaże z tamtych lat, opisujące właśnie Wolę, Powiśle, Annopol, Pragę, baraki na Żoliborzu, są pod każdym względem wstrząsające. Choć co ciekawe ludzie w nich pokazywani jakby traktowali tę swoją biedę, ten świdrujący głowy gwizd nawołujący do fabryk, jako coś normalnego, co w żaden sposób nie przeszkadza im w życiu w szczęściu (znakomicie widać to u Stanisława R. Dobrowolskiego). Więc może i faktycznie tamta Warszawa była tym rajem utraconym… Tylko znowu, na ile faktycznym, a na ile wyobrażonym, podtrzymywanym dzięki pamięci filtrującej jedynie to, co dobre.
Z historią jest trochę jak z fantasy, marzymy o tym by się znaleźć w tych i innych czasach. Bolesław Chrobry czy Cezar mało się różnią od wielu bohaterów np. Gry o Tron. Za to wiele osób kocha hisorię + ciągłe odkrywanie nowego, to jak dalsze części dobrej opowieści.
Bolesław Chrobry i Cezar różnią się od bohaterów „Gry o Tron” jednym: byli prawdziwi. Dla mnie właśnie w tym tkwi przewaga historii i wszelkiej literatury faktu nad najlepszymi nawet powieściami. Co nie zmienia faktu, że do bohaterów Tolkiena czy Martina można się przywiązać nie mniej niż do tych, co to rzeczywiście istnieli.