Żeby słowa nie zabrakło

6 marca 2015
Kategorie: Bez kategorii Tagi: Tagi: , ,

„Jak Chris Kyle”. Co amerykański „Snajper” mówi nam o likwidatorach AK

Opublikowano: 06.03.2015, 17:49

Spacerowali po molo. Nagle ona zadała pytanie. „Myślałeś kiedyś, że będziesz musiał mierzyć do ludzi?” On odparł ze spokojem. „Nie. Wykonam swoją pracę, gdy nadejdzie pora”.

W tym jednym krótkim dialogu ze Snajpera, ostatniego filmu Clinta Eastwooda, opartego o prawdziwą historię najskuteczniejszego snajpera w historii amerykańskiej armii, Christophera Scotta Kyle’a, odnajdujemy echa tego samego problemu, z którym musieli zmagać się wykonawcy wyroków Polskiego Państwa Podziemnego: jak przełamać w sobie opór przed zabiciem drugiego człowieka.

Chris_Kyle

Christopher Scott Kyle (1974-2013), w filmie grany przez Bradleya Coopera, ma zaskakująco dużo wspólnego z wykonawcami wyroków wydawanych przez Polskie Państwo Podziemne. Fot. nbcnews.com

Zdecydowana większość ludzi odczuwa naturalną niechęć wobec samej myśli o pozbawieniu kogoś życia. Żeby przełamać zabezpieczenia, jakie znajdują się w naszych głowach, musimy znaleźć się w pewnej określonej sytuacji. Przykładowo na polu bitwy. To jednak nie rozwiązuje jeszcze całego problemu. Okazuje się bowiem, o czym przekonuje Dave Grossman, były podpułkownik armii amerykańskiej oraz wykładowca w Akademii West Point, autor książki O zabijaniu. Psychologiczny koszt kształtowania gotowości do zabijania w czasach wojny i pokoju, że nawet podczas walki możemy mieć problem z tym, żeby oddać w pełni świadomy strzał w stronę wroga. Takiego, którego widzimy, i po którego trafieniu będziemy wiedzieć, że padł od kuli, którą to my wystrzeliliśmy.

Podczas drugiej wojny światowej, jak wynikało z badań S.L.A. Marshalla (przez część specjalistów kwestionowanych), zaledwie 15-20% amerykańskich żołnierzy znajdujących się na froncie „w jakimkolwiek zakresie użyło broni”. Reszta przenosiła meldunki, podawała amunicję, albo ratowała rannych. Ich poczynań nie paraliżował więc strach – za to wyraźnie nie potrafili zmusić się do tego, żeby podjąć ryzyko zmierzenia się ze świadomością, że kogoś zabili. Kogoś, kto miał twarz.

Aby lepiej zobrazować zagadnienie, Grossman stworzył swoistą „matematyki śmierci”, gdzie prawdopodobieństwo zabicia kogoś jest zależne od wielu, niekiedy bardzo złożonych, czynników. Wśród nich wymienia oczekiwania władzy zwierzchniej, rozgrzeszenie przez grupę, całkowitą odległość od ofiary (rozumianą tak w sensie fizycznym, jak i np. kulturowym czy moralnym), atrakcyjność ofiary jako celu oraz predyspozycje zabójcy do agresji.

Im więcej elementów występuje w danym przypadku, tym większe prawdopodobieństwo pociągnięcia za spust. Według Grossmana o wiele łatwiej będzie to zrobić żołnierzowi w czołgu, artylerzyście, czy pilotowi bombowca, niż piechurowi podczas starcia w mieście. Pierwszą trójkę dzieli bowiem od potencjalnej ofiary duża odległość. Nie widzą tych, którzy zginą. Niczego się o nich nie dowiedzą. Nie będą mieli nawet pewności, że ich pociski czy bomby kogoś zabiją. Mogą okazać się niewypałami, a jeśli już wybuchną, to niejednokrotnie nie dowiedzą się, czy ktokolwiek przez nie ucierpiał.

Inaczej reaguje żołnierz, którego od wroga dzieli mniej niż sto metrów. Tutaj już może zobaczyć sylwetkę, nawet twarz. Wyczyta z niej emocje. Usłyszy, jak krzyczą z bólu, jak wołają o pomoc. Zorientuje się, że ci po drugiej stronie barykady są dokładnie tacy sami, jak on. Jednak i jemu może być czasem łatwiej. Podczas większych walk, jak w Powstaniu Warszawskim, nie będzie miał pewności, czy kogoś trafił. Równie dobrze mógł to zrobić kolega z prawej, a może z lewej, ten co rzucił granat. Gorzej, jeśli sam stanie oko w oko z wrogiem. Wtedy nie będzie już żadnych wątpliwości.

W takiej sytuacji znajdują się właśnie snajperzy, którzy wybierają pojedyncze ofiary. Widzą je. Wiedzą co robią chwilę przed śmiercią, jak są ubrane, ile mniej więcej mogą mieć lat. Jak Chris Kyle. Jak wykonawcy wyroków PPP. Ci jednak znajdowali się w jeszcze gorszej sytuacji.

Zasady przeprowadzania likwidacji wymagały zebrania jak największej liczby danych o skazanych. Wyznaczeni do zadania dowiadywali się więc jak nazywa się przyszła ofiara, gdzie mieszka, o której wychodzi do pracy i którędy idzie do niej. Przyglądali się jej wcześniej. Czasem na żywo, czasem na zdjęciu. Utrwalali w pamięci jej cechy charakterystyczne. Kiedy zaś nadchodziła decydująca chwila patrzyli jej w oczy z odległości metra, dwóch, trzech. I strzelali. Na ulicy, ale i w mieszkaniu.

Doświadczył tego Stanisław Sosabowski „Stasinek”, dowódca grupy żoliborskiej Oddziału Dyspozycyjnego „A” Kedywu Okręgu Warszawskiego AK. „Czas akcji – pisał w swoich wspomnieniach – późna wiosna, lub wczesne lato 44 rok. Otrzymałem rozkaz od Andrzeja [pseudonim Józefa R. Rybickiego, szefa warszawskiego Kedywu – SP], opanowanie mieszkania na ul. Śniadeckich. Numeru nie pamiętam. Mieszkanie to należało do pani X n.n. i jej męża. X miała podobno kontakty z Gestapo, i za dużą opłatą obiecywała zwalniać ludzi bądź to aresztowanych, bądź to nawet zesłanych do Oświęcimia. (…) O ile było nam wiadomo, X po otrzymaniu pieniędzy nie dotrzymywała nigdy swoich przyrzeczeń”.

Stanislaw_Sosabowski_2

Stanisław Janusz Sosabowski (1917-2000). Jego spokojniejsze podejście do wykonywanych wyroków Stanisław Likiernik tłumaczy tym, że jako lekarz „Stasinek” był przyzwyczajony do widoku trupów.

Lokal opanowano, małżeństwo Kułakowskich, bo to o nich chodziło, złapano. Oboje zostali przesłuchani przez oficera kontrwywiadu AK, a gdy ten swoje zadanie zakończył, oboje zlikwidowano. Jego w pokoju, gdzie położył się do łóżka, ją w kuchni. Żadne z nich nie miało broni, żadne z nich nie stwarzało bezpośredniego zagrożenia dla Sosabowskiego i pozostałych uczestników akcji.

W relacji „Stasinka” cała historia jest pozbawiona emocji. Wstrząsający, ale i niezwykle chłodny opis. Jeden z kilku, jakie znajdujemy we wspomnieniach „młodego” Sosabowskiego. O wiele bardziej emocjonalnie podchodzi do sprawy w swojej opowieści Stanisław Likiernik, kolega i podwładny z oddziału. W rozmowie z Emilem Maratem i Michałem Wójcikiem przyznaje, że „co innego zabić z zimną krwią, na przykład wykonując wyrok sądu, a co innego w akcji. (…) szczęśliwie nigdy nie musiałem strzelać do kogoś bezbronnego, patrząc mu w oczy. (…). Potem wszystkim wywieźliśmy do Lasek pod Warszawą. Koszmarna scena. Zdrajca musiał wykopać sobie grób. Potworne. Potem ktoś go zastrzelił. W każdym razie, szczęśliwie, nie byłem to ja. Taka likwidacja na zimno to coś zupełnie innego niż strzelanie w walce”.

Żeby w takich sytuacjach poradzić sobie, stosowano różne zabiegi. Skoro nie da się zwiększyć odległości fizycznej od ofiary, należało stworzyć maksymalnie dużą różnicę kulturową i moralną.

Fundamenty pod to kładli sami Niemcy. Terror, jaki wprowadzili od pierwszych dni okupacji, sprawił, że walkę z nimi traktowano jako w pełni uzasadnioną zemstę, do której ma się moralne prawo. Łapanki, tortury, obozy, egzekucje – wszystko to skutkowało odczłowieczaniem wroga. Widać to w gwarze czasów okupacji, gdzie Niemców nazywano „krwawymi potworami”, „sukinsynami”, „gadami” czy też „siepaczami”.

W sprawozdaniu z wykonania w dniu 4 marca 1944 r. na Dworcu Zachodnim w Warszawie akcji „Panienka”, jej dowódca, Kazimierz Jakubowski „Kazik”, zastępca „Stasinka”, pisał o skazanym na karę śmierci bahnschutzu Karlu Schmalzu „Panience”:

„Typowy zboczeniec, kat, morderca, zbrodniarz – typ w normalnym niemieckim społeczeństwie wybitnie patologiczny. Z sadystyczną rozkoszą znęca się nad swoimi ofiarami, sam własnoręcznie katuje i morduje. Ofiarami jego padają pracownicy kolejowi, chłopcy znajdujący się na torze i inni, którzy mieli pecha dostać się na jego wartownię, która była przedstawicielką i wykonawczynią prawa niemieckiego. Sądzi i wyrokuje sam – za najdrobniejsze przewinienie zna tylko jedną karę – karę śmierci. Ma on na sumieniu około 200 ofiar, jest postrachem okolic, potwornym zjawiskiem na Woli”.

Schmalza i podobnych mu, jako niezasługujących na miano „ludzi”, nie zabijano więc, bo zabić można człowieka, ale likwidowano. Zarówno w dokumentach z epoki, jak i w później pisanych relacjach wszyscy piszą właśnie o likwidacjach, rzadko używając innych określeń.

Na robocie likwidowało się cel. „Wypadek przy pracy”, stwierdza Stanisław Likiernik, kiedy opowiada o jednym z kolejnych wyroków, podczas wykonywania którego przez przypadek zginęła i matka skazanego. „Nie tak to sobie wyobrażałem”, mówi po jednej z akcji filmowy Chris Kyle, na co słyszy odpowiedź: „To twoja robota”.

Grający główną rolę Bradley Cooper często powtarza na ekranie, że „ratował swoich kolegów, dbał o nich, pilnował ich”. To pozwalało mu, czy raczej jego bohaterowi, zaakceptować swój udział w wojnie. Podobnie w konspiracji, gdzie likwidacje gestapowców i konfidentów nie stanowiły bezmyślnych aktów zemsty, ale były (w dużej części) przemyślanymi akcjami, mającymi na celu odsunięcie zagrożenia od konkretnych osób, czy całych grup, jak w przypadku wyroków na dwóch gestapowców prowadzących sprawę „Rudego”.

Jeśli ciągle miało się opory, pojawiały się kolejne „okoliczności łagodzące”. Strzelający był jedynie wykonawcą wyroku. „Kiedyś wziął mnie – opowiada Likiernik o tym jak Sosabowski wybierał ludzi do akcji – i zgodnie z rozkazem zastrzeliliśmy jakiegoś faceta”. Schemat „sąd – wyrok – dowódca – rozkaz – wykonawca” sprawiał, że każdy mógł czuć się rozgrzeszonym. Jeśli nie on, to ktoś inny by strzelił. To samo widać w jednej scen Snajpera, kiedy główny bohater dostaje „zielone światło” na strzał. Ktoś podjął za niego decyzję. On ma tylko pociągnąć za spust.

Snajper_2

Fot. kadr z filmu „Snajper” (2014), w reżyserii Clinta Eastwooda.

Obok tych psychologicznych zabiegów, jakie stosował każdy we własnym zakresie, starano się odgórnie zadbać o sprawne wykonywanie akcji poprzez odpowiedni dobór ludzi. Jeszcze w połowie 1944 r. na poziomie najprawdopodobniej Komendy Okręgu Warszawskiego AK przypominano, że „do akcji ter[ror]ystycznej i likwidacyjnej wyznaczyć ludzi starszych, z charakterem. Zabraniam u[ży]wać do tych akcji młodzież poniżej lat 20”.

Do wykonywania wyroków wybierano jedynie tych, którzy sami wyrazili na to zgodę. Jak Chris Kyle. I jak on, zapewne niejeden po wojnie miał problemy z powrotem do normalnego życia. Jednak gdy o sytuacji amerykańskich weteranów konfliktów w Afganistanie czy Iraku, o efektach urazów psychicznych z jakimi musieli i muszą się zmagać, wiemy wiele dzięki licznym badaniom, tak o tym, jakie dokładnie koszty ponieśli likwidatorzy polskiego podziemia, nie wiemy praktycznie niczego. I najpewniej już nigdy tej luki nie zapełnimy.

Komentarze

  1. luslaw pisze:

    To jest wybitny tekst. Absolutnie. Naukowy a zarazem trafiający do prostego czytelnika jak ja. Fantastyczne ujęcie sfery wojny od strony społecznej, moralnej, rozterek konkretnego człowieka. Wyborne. Tego brak w polskiej historii.

  2. Małgośka pisze:

    Hmm… Autor dobrze to przemyślał?

    1. sebastianpawlina pisze:

      Z chęcią odpowiem na pytanie, z tym że prosiłbym o skonkretyzowanie uwag.

  3. Marcin pisze:

    Sorry ale porównywanie faceta który najwyraźniej znajdował ogromną przyjemność w zabijaniu (nie mógł się doczekać kolejnych misji do Iraku, tęsknił za Irakiem, a jedyne czego żałował to że nie zabił więcej wrogów) – i realizował swoje chore instynkty w czasie niesprawiedliwej wojny – z bohaterami którzy wykonywali trudne rozkazy jest dla mnie świętokradztwem

    1. sebastianpawlina pisze:

      W tekście nie chodzi o porównanie ludzi, ale pewnych mechanizmów. Bez względu na to o kim mówimy, są one do siebie dość podobne.

      Co do „świętokradztwa”. Zna Pan relacje ludzi, albo o ludziach wykonujących wyroki podziemia/biorących udział w akcjach bojowych? Bo ja z kilkoma się zetknąłem. I nie zawsze chodziło jedynie o wykonywanie trudnych rozkazów. Zbigniew Art „Roman”, z Kedywu OW AK, do podziemia wszedł żeby zabijać Niemców (tak mówił W. Bartoszewskiemu). Gdyby przygotować zestawienie najczęstszych motywacji wstępowania do organizacji, to zemsta na Niemcach (za krzywdy własne, albo ogólnie za to co robili Niemcy Polakom) jest w czołówce. I nie da się zaprzeczyć, że zabijanie wchodziło w skład możliwych form zemsty. Stefan Dąmbski, autor wspomnień zatytułowanych „Egzekutor”, otwarcie przyznał, że polubił zabijanie. Jeśli możemy wskazać dwa takie przypadki, to jaką mamy pewność, że nie było ich więcej? Żadnej. Więcej – wykonujący wyroki podziemia zgodnie z zaleceniami „góry” musieli to być ludzie, którzy sami zgłosili się do tej „roboty”. De facto więc szli do tego dobrowolnie.

Odpowiedz na „sebastianpawlinaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.